poniedziałek, 9 października 2017

krótki tekst o endorfinach

rok temu o tej porze szukałam usprawiedliwienia dla podjętej decyzji w sprawie rozpoczęcia etapu starzenia się z godnością... ja już przecież nic nie muszę - męża mam, leki p/bólowe działają, a ja to już wyżej dupy nie podskoczę...
oto nadszedł ten cudowny czas. jeśli aktywność - tylko intelektualna. tęskno spoglądałam w kierunku tych piętrzących się stosików zaplanowanych i wciąż nieprzeczytanych książek. ech, wreszcie podkręce swoje ego. uzupełnię luki, doszlifuję detale... ech, wewnętrzne piękno przesłoni celulit, zmarchy i zbędne kilogramy. no i jakoś się doczołgam do etapu balkonika...
tymczasem po roku, jakże by inaczej! co? ja?? ja nie wyskoczę? ktoś/coś mi tu będzie wolę swą narzucać??? mój mały, pomarszczony, wychudzony i zatęchły rebel zaczął wrzeszczeć jak rozkapryszony bachor...
nie ma bata - nie oddam walkowerem!

zaczęło się niewinnie. dieta, codzienne minimum aktywności. wciąż tylko w domu (bo przecież nienawidzę się pocić wśród obcych i wymieniać wydzielinami po karimatach, siodełkach, uchwytach).
mijały tygodnie, kilogramy ładnie spadały. o szczęściu na widok roweru treningowego i tęsknocie za dyszeniem podczas przebieżki nie było mowy. czekałam na ten magiczny czas, o którym wieszczą ci, którzy DOSTĄPILI. wszak legenda głosi, że istnieje ta wspaniała organiczna mikstura, która robi to wszystko za ciebie. ty po prostu poddajesz się jej woli. wstajesz rano i nie możesz przestać marzyć o wieczorze, kiedy wskoczysz w swój przepocony trykocik i zaczniesz masakrować znienawidzone komórki tluszczu a strużki potu spływające wzdłuż wszelkich rowków będą najrozkoszniejszą pieszczotą twych obojczyków, splotu słonecznego i lędźwi...
czekałam, wyglądałam - nic.
zaczęłam wątpić. taaa... to tak jak z punktem gie. ktoś gdzieś kiedyś widział, ludzie we wsi gadajo, na pudelku pisali. ale tak szczerze - to legendy z tysiąca i jednej wyobraźni.
motywacja do spożywania coraz mniejszej ilości jedzenia jakoś przygasła. no niby fajnie... bikini zamówione na miesiąc przed wakacjami okazało się za duże (kto nie lubi tego rozczarowania pt "za duże" - niech rzuci hantlami). ale umartwianie się jakoś przestało służyć. no to matematyka - 2 kawałki pizzy to ten sam dystans w lesie ale szybciej. albo pół godziny wiecej na rowerze stacjonarnym. jest majorka w słońcu - no to czemu by się nie spocić w basenie lub śródziemnym? (niestety - meduzy nie odsysają tluszczu ani nie ujędrniają pośladków ale jestem empirystką - musiałam sama sprawdzić).
no i jak na złość lokalny gym strasznie się uelastycznił - nie dało się już nijak zrzucić winy na swój napięty grafik... 
no i może dać jeszcze jedną szansę chodakowskiej na youtubie?

tymczasem w natłoku tych wszystkich refleksji... zupełnie niedostrzeżenie,  z cicha i na palcach pojawiła się nie wiadomo skąd potrzeba (a jednak!), pęd ku- (o proszę!), myśl natrętna (o matko - to chyba się zaczęło?), choć wciąż z niepewnością równą pierwszym skurczom (czy to TO???)
najpierw zaczęło szemrać w sitowiu komórek nerwowych... powiało mityczną substancją chemiczną, która ponoć daje ten haj, co to filtry 'glamglow' zakłada na zmęczone wory pod oczami, puchate uszka ze snapczata dokleja a wszystko na koniec jeszcze podkręci temperaturą i saturacją i już, cieplej jakby, kolory jakieś wyraźniejsze, o kurde i deszcz nie pada! dzisiaj. z rana. no super...
O ŻESZ! ONA NAPRAWDĘ ISTNIEJE! ambrozja, której - jeśliś raz spróbował - pożądać odtąd będziesz.

a tak serio... zawsze miałam coś takiego, że po dwóch dniach od wejścia w góry z plecakiem, kiedy przychodziły zakwasy, to były one nagrodą. były bólem szczęścia, odwagi i niezłomności. dowodem na to, że potrafię wszystko czego zechcę. a tu nagle, budzę się pewnego dnia i już wiem, że wszystko czego dziś chce, to dobrego wyrozumiałego i niedrogiego lekarza. i dobre painkillery.
tylko... skoro da się żyć z bólem będącym potwierdzeniem tego, że organizm nie lubi siebie samego, to tylko kwestia przerzucenia ciężaru odpowiedzialności za ten ból.
tak też wylądowałam wczoraj na wrotkowisku. potrzebowałam jakichś 3 minut, żeby przypomnieć sobie, gdzie leży mój ośrodek równowagi i odkurzyć kilka spleśniałych mięśni, leżących gdzieś na rubieżach rozlazłego ciała. poszłam jak burza. po 90 minutach wyciskania siódmych potów, na równi z dwoma 11-stolatkami, które nie przyznawały się do mnie, czułam się już jak tommy lee jones (w ściganym), więc było już tylko kwestią czasu zaliczenie mistrzowskiego szlifa, po którym dziś mam pamiątkę - na kolanie, łokciu i brodzie.

czy ten incydent osłabił wolę walki? a skądże. dzis wieczorem wskoczyłam znów w trykocik i do spalarni tłuszczu. marsz!  

środa, 29 lipca 2015

przeszkadzający agnostycyzm



















tak trudno wyobrazić sobie,
że to co leży jako
MARTWA NATURA
w mojej szopie
hasa sobie teraz po błękitnej łące
wśród szeleszczących świerszczy z aureolką
do tego potrzebna jest duża dawka wiary w metafizykę...
czy nie po to właśnie wyrosły wszelkie religie i wierzenia tego świata?
NA POCIESZENIE
ukojenie
odgonienie myśli od martwego ciała
które nie chce wyglądać jak za życia
bo jest tylko martwym przedmiotem
jak stół, krzesło czy patyk...
wprawdzie inne - mikroskopijne życie
już w nim buzuje
wiruje
metabolizuje
i przetwarza
ale to życie ma za zadanie obrócić w pył to, które kochamy, kochaliśmy
i które otaczaliśmy opieką...

zmarł mój kot
najważniejszy
i w moim dorosłym, rodzinnym życiu
pierwszy

żałoba, to jedyny egoizm na jaki można sobie pozwolić
w obliczu śmierci stworzenia,
które się kochało
i z którym dzieliło się życie


poniedziałek, 6 lipca 2015

poniedziałek, 15 czerwca 2015

force of childhood

nie ma takiej siły
która zatrzyma dziecięcą
wyobraźnię...

i nikt tu nie pomoże
mattel
marvel
lego
a choćby nawet i monsanto



najbardziej fotogeniczne buty świata czyli weekend z herosami